Meet in the middle (12 VIII 2012)

I znów zawiało ciszą, ale uspokajam: tropiciel nadal tropi i czasem nawet coś napisze, ostatnio częściej na stronie Klubu InO „Stowarzysze“.

Jednak, żeby i tutaj było co poczytać kilka słów o ostatniej imprezie zorganizowanej przez ww. Klub.

W słoneczne niedzielne popołudnie stawiamy się z D. w podwarszawskich Ząbkach na starcie Meet in the middle – nowej imprezy zaproponowanej przez początkujących budowniczych i organizatorów Kasię i Michała Woźniaków.

Tradycyjne formalności i bez ociągania, w pierwszej minucie startowej wyruszamy na etap. Trasa TZ bez nazwy* to szwajcarka, polegająca na dopasowaniu w koła i obrysy kocich głów odpowiednich wycinków pełnej mapy. Luster i obrotów szczęśliwie brak, ale trzeba jeszcze odnaleźć sześć dodatkowych PK zlokalizowanych na wycinkach znajdujących się mniej więcej w połowie linii łączącej koła (mapa dostępna w protokole).

Decydujemy się na wariant zgodny z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Pierwszy punkt (4B) w kępie zarośli szybko wpada, drugiego (11H – zlokalizowanego na charakterystycznym drzewie) szukamy jednak dłuższą chwilę. Kolejne też dosyć sprawnie wchodzą, jednak decydujemy się (ostatecznie okazało się, że słusznie) na dwukrotny wpis BPK (D1, G7). Na punkcie przy słupie starej linii energetycznej (10K), mniej więcej w połowie trasy, spotykamy tramwaj międzymiastowy: warszawsko-wrocławsko-szczeciński. W takim składzie szukamy dwóch następnych punktów, jeden z nich (5C) sprawia nam trochę kłopotów, bo z dwóch widocznych lampionów żaden zbytnio nie pasuje. Decydujemy się na potwierdzenie jednego z nich, tego, który bardziej pasuje (później okazało się, że był to stowarzysz). Tramwaj zostaje trochę za nami i w duecie potwierdzamy dwa kolejne punkty (U, A3). Na tym drugim D. gubi okulary uciekając przed chmarą szerszeni. Ucieczka udaje się niestety tylko częściowo, paskudne owady kąsają dwukrotnie. Pokąsany palec i część czoła trochę szczypią i puchną, ale przecież trzeba iść dalej, bo w końcu paluszek i główka itd… Ponownie spotykamy znajomy pojazd szynowy, wspólnie odnajdujemy dwa następne PK (S, Q). Do końca pozostały jeszcze tylko cztery punkty, przyspieszamy, bo już wpadliśmy w chude. Ostatnie lampiony odnajdujemy dosyć sprawnie i na mecie meldujemy się z kompletem punktów i w lekkotłustym czasie.

Niedzielny popołudniowy spacer zaliczam do udanych, nowym organizatorom gratuluję załatwienia dobrej pogody, zbudowania ciekawej trasy i czekam na następne imprezy 🙂

* Po przeczytaniu protokołu okazało się, że etap jednak miał nazwę, która jakimś nieznanym trafem uciekła z wydrukowanej mapy.

1 komentarz

Filed under Imprezy na Orientację

13-15 IV 2012: Wertepy – Zbąszyń

Prolog

Była piękna początkowomarcowa niedziela… Po treningu BnO w Wiązownie przypadkowo zgadałyśmy się z Z., że obie rozpatrujemy wypad na Wertepy, ale nie mamy z kim startować. Minął prawie miesiąc, w międzyczasie zapadła decyzja o wspólnym starcie. I zapisałyśmy się. Oczywiście w kategorii PROFI, czyli długiej dla dwójek (przecież nie będziemy jechać przez pół kraju, żeby wybrać się na krótką trasę…)

PKP, czyli Pieszo K***a Prędzej?

Podróżowanie po Polsce nie należy do banalnych… Szczególnie, kiedy ma się fanaberię zabrać ze sobą rower i duży plecak.

Podróż InterRegio do Poznania spędzamy przede wszystkim siedząc wygodnie na plecakach na pociągowym korytarzu, dzielnie pilnując rowerów i przysłuchując się m.in. opowieści o zdobywaniu Łysicy na rowerze przez jednego ze współpasażerów. W stolicy Wielkopolski sprawna przesiadka do osobowego do Zbąszynia, rowery złańcuchowane, miejsce na korytarzu zajęte. Przecież to tylko godzina drogi – damy radę – myślimy. Stacja Palędzie (pierwsza stacja za Poznaniem) – pociąg staje. Mija 5, 10, 15 minut…  Awaria. Po godzinie rozprężenia w końcu ruszamy. Z opóźnieniem docieramy do Zbąszynia (szczęśliwie mamy jeszcze dużo czasu do startu, jest dopiero kilka minut po 18).

I oby peron był po lewej stronie… (fot. B.Sz.)

Bazowo

Rejestracja, odbiór numerów startowych, zakupy, kolacja, przygotowanie przepaków, herbatka, odpoczynek, odprawa, czyli nic wyjątkowego się nie dzieje. Cisza przed burzą?

Trzy, dwa, jeden… Start!

Start zaplanowany został w centrum miasta, nieopodal kościoła. Jest sesja fotograficzna, straż pożarna, na kilka minut przed północą dostajemy mapy. Początkowe warianty jakoś nie porywają…

Tuż za miastem wjeżdżamy we mgłę. Mleko, i to tłuste. Pomimo całkiem przyzwoitego oświetlenia i tak widzimy jedynie kawałek ścieżki przed kołami. Pierwsze dwa punkty łapiemy bez problemów, nawet podłoże nie jest złe. Na kolejny punkt dobijamy jakimś wariantem, który tylko częściowo jest na mapie. W odległości ok. 200 m od punktu zsiadamy z rowerów i gramolimy się na szczyt góry. Chwila czesania i jest! Można jechać dalej. Czwórka wchodzi gładko. Przy piątce Z. wcina parówkę, a ja moczę nogę w bagnie tuż przy samym lampionie. Przelot na szóstkę realizujemy wariantem autorskim, trudno dokładnie określić jakim. Ważne, że ostatecznie skutecznym i w końcu odnajdujemy ambonę z lampionem. Inwencja twórcza tak nas poniosła, że w drodze na siódemkę odwiedzamy tereny bardziej podmokłe i ogrodzone pole (potem budowniczy się dziwi gdzie my znalazłyśmy bagno – jak widać – dla chcącego nic trudnego). Zaczyna świtać, można wyłączyć lampki, mgła powoli się podnosi. Siódemka znajduje się w bardzo klimatycznym miejscu na dawnym moście kolejowym (jest to pierwszy z czterech PK w takim miejscu na całym rajdzie). Prze dnami tylko przelot do strefy zmian i można zacząć treking.

Nie ma co się ociągać, szybka zmiana butów, wałówka w łapę i idziemy. Na pierwszy punkt przelot jest dosyć długi, więc w spokoju można zjeść kabanosy, ser żółty i dopchnąć suchym chlebem. Pycha! Taki zestaw dobrze się sprawdza na rajdach (jednak w wyższych temperaturach bym zrezygnowała z sera). Cały treking poprowadzony jest w świetnym terenie jezierno-górzystym. Po drodze pokonujemy po zwalonych drzewach kilka kanałków. I trochę przysypiamy. Punkty wchodzą dosyć sprawnie, na kilka wynawigowujemy się z kilkumetrową precyzją. Ostatecznie odpuszczamy dwa najdalsze punkty, bo chcemy zdążyć przed południem, na które to zostało zarządzone zamknięcie przepaku. A w międzyczasie zrobiła się śliczna pogoda, wyszło słońce, po nocnej mgle pozostało tylko wspomnienie.

Poranna aura na trekingu. Na pierwszym planie jedno ze zwalonych drzew, po którym przechodziłyśmy (fot. B.Sz.)

Drugi etap rowerowy jest dłuższy, więc staramy nie ociągać się na przepaku. Pierwsze dwa punkty szybko wchodzą. Na następny, najdalszy, o dziwo, udało się wybrać szybki wariant po dobrych twardych drogach i nawet po asfalcie! (gwoli wyjaśnienia: twarda i niezapiaszczona droga to dobro rzadkie, o asfalcie nawet nie wspominając). Przelot z 21 na 22 nas wykańcza. Każda droga, którą wybieramy jest jedną wielką piaskownicą, prędkość spada (a większość z nich to znakowane szlaki rowerowe!). W końcu łapiemy dwa ostatnie punkty i jedziemy na przepak przed kajakami, a po drodze jeszcze czeka nas… przeprawa pontonowa.

Ponton i dwie dętki rolnicze to nasz (i naszych rowerów) środek transportu na drugi brzeg jeziora. Pakujemy rowery na dętki, przypinamy ekspanderami, wsiadamy i usiłujemy płynąć. Coś haczy. Patrzymy – rowerów nie ma. To znaczy są, ale pod dętkami. Tylko nam znanym sposobem udało się odwrócić dętki o 180 stopni wraz z przypiętymi do nich rowerami. Szczęśliwie było to kilka metrów od brzegu. Wskakuję do wody, usiłuję odwrócić dętkowo-rowerowy pakunek. Jednak bez odpięcia rowerów i ponownego ich załadowania się nie da. Drugie podejście do przeprawy zakańczamy sukcesem. Jakby rowery potrafiły mówić to pewnie by były zadowolone – w końcu wrócą z rajdu bardziej czyste niż przyjechały…

Punktualnie o 18 wsiadamy do kajaka, decydujemy się na zebranie jedynie dwóch najbliższych punktów, w końcu potem jeszcze nas czeka rolkowanie. Początkowo synchronizacja pozostawia sporo do życzenia, ale z każdym ruchem wiosła idzie nam coraz lepiej. Słońce zniżające się nad horyzontem miło przygrzewa. Po skończonym kajaku czas na jedzenie (znów zestaw kabanosowo-serowo-chlebowy) i zmianę mokrych ciuchów. Komfort wzrasta. Jeszcze tylko zorganizowanie mapy na dalszą część rajdu (nasze mapy zostały zwodowane w mapnikach rowerowych i nie bardzo nadają się do użytku) i możemy ruszać.

Etap rolkowy zaczynamy po 19, mamy pięć godzin na dotarcie do mety. Podłoże początkowej części etapu uniemożliwia rolkowanie. Gdy tak idziemy z ośmioma (łączne szesnastoma) kółkami pod pachą zatrzymuje się przy nas samochód z niemiecką rejestracją. Z wnętrza pasażer pyta czy nie wiemy gdzie jest zjazd na autostradę w stronę Świecka, na co Z., zerkając na kompas, odpowiada: „Mhmm, nieee… ale zachód jest tam!“ (tu wskazanie palcem kierunku) Mina pasażera (i moja też) – bezcenna!

Zakładamy rolki. Początkowo poruszamy się trochę nieporadnie, ale w końcu się rozpędzamy. Na pół kilometra przed PK trzeba zmienić środek transportu na buty (w końcu to etap PIESZO-rolkowy), idziemy, podbijamy, po drodze w lesie mijają nas motocykliści i quadowiec na francuskich numerach (co wywołuje rozmowę o francuskich rejestracjach). Drugi rolkowy punkt bierzemy pieszo, tuż za nim ponownie okółkowujemy się i włączamy światło. Dobrze się jedzie. Kolejne dwa punkty (na nieczynnych mostach kolejowych) szybko mijają, jednak dojazd na następny, najbardziej oddalony, zaczyna się dłużyć. Trochę go przestrzelamy, jednak szczęśliwie szybko się orientujemy. Uff, został jeszcze tylko jeden jedyny ostatni punkcik. Nogi mi się plączą, oczy zamykają (może czas zacząć ćwiczyć spanie na rolkach?), Z. zalicza kilka wywrotek. W końcu – ostatni punkt podbity, teraz tylko dotrzeć do bazy… Zerknięcie na zegarek – do północy został kwadrans. Szybka decyzja – próbujemy zmieścić się w limicie. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy tak szybko nie jechałam na rolkach. Dobrze, że jest noc i ruch na ulicy niewielki. Na metę wpadam w momencie kiedy na moim zegarku wybija północ. Udało się! Z trasą walczyłyśmy dokładnie 24 godziny.

Na mecie nie wiem co ze sobą zrobić. Siedzę, jem, piję, jakoś tak dziwnie nie musieć się ścigać. W końcu można iść spać…

Powrót na wschód

Nuda. Podsypiamy w pociągu. W TLK Poznań-Warszawa nasze rowery mają nawet miejsce wiszące (a my leżące). Mży. Wyjazd uznaję za zakończony, a rajd – udany.

Możliwość komentowania 13-15 IV 2012: Wertepy – Zbąszyń została wyłączona

Filed under Ekstremalne

„Dziadkuuu”, czyli XVIII AnInO (9 IV 2012)

Nadszedł Lany Poniedziałek a wraz z nim tradycyjne AnInO.

Budzę się po 3 godzinach snu (kilka godzin wcześniej wróciłam z gór). Śliczna pogoda za oknem zachęca do wstania z łóżka i połażenia po lesie. Po dłuższo-krótszym czasie przybywam na start w Falenicy. Zapisuję się, pobieram naklejkę i kartę startową, strzelam fotki (patrz: galeria), rozmawiam ze znajomymi. Jest sympatycznie. Cieszę się, że pomimo niewyspania zdecydowałam się do przyjechania. Po podzieleniu się wielkanocnym jajeczkiem dostajemy mapy.  Start masowy.

TS to pełna czarno-biała mapa z zaznaczonymi 9 PK. Z drugiej strony kartki narysowanych kilkanaście  małych schematów linii energetycznej 15 kV z transformatorami i słupami. Należy łącznie potwierdzić 18 dowolnie wybranych punktów, w miejscach gdzie nie ma lampionów należy spisać numer z transformatora lub słupa. Organizator w osobie Andrzeja Kę., świadom, że trasa jest prosta, uprzedza, że puchar należy się temu, kto bezbłędnie i najszybciej pokona trasę. Wszystko jasne, czyli poszli w las! Idziemy z Markiem. Najpierw zgarniamy PK najbliżej startu, potem atakujemy te bardziej oddalone. W połowie trasy spotykamy Andrzeja Kr. z wnuczką. Od tego czasu idziemy we czworo. W międzyczasie prowadzimy ciekawe rozmowy międzypokoleniowe o cenie kawałka ciasta czekoladowego, telefonowaniu z rajdów, materiałów budowlanych, wacie cukrowej i gotowaniu. Niezapomniane!

Na metę z kompletem punktów docieramy z Markiem równo w setnej minucie (Andrzej oddalił się jeszcze po kilka brakujących PK). Po nas przychodzą kolejni zawodnicy. Oglądamy wzorcówkę wcinając świąteczne ciasto drożdżowe. Patrzymy na puchar i mówimy, że pewnie nie dla nas, bo przecież taką trasę to można o wiele szybciej pokonać.

Na koniec wrażenia i spostrzeżenia (kolejność dowolna):

  1. Trasa łatwa, miła i przyjemna. W sam raz do rozpoczęcia startów w TSach.
  2. Walory edukacyjne na wysokim poziomie: nauczyłam się jak wygląda linia energetyczna 15 kV, jaki może przyjmować kształt i jak różnie mogą wyglądać transformatory.
  3. Zapewnienie wariantowości trasy oceniam na 5 (pomimo startu masowego nie zrobił się jeden wielki tramwaj, po lesie jeździły raczej pojedyncze wagoniki).
  4. Pogodę organizator załatwił świetną (a śnieg poprzedniego dnia nie nastrajał zbyt optymistycznie).
  5. Trasa idealna dla leniwych organizatorów  – transformatorów i słupów energetycznych nie trzeba specjalnie w rozstawiać.
  6. AnInO ma swój specyficzny klimat, który bardzo lubię. Nie tylko dlatego, że ten oglądany puchar jednak wygrałam : ) (ex aequo z Markiem)

Możliwość komentowania „Dziadkuuu”, czyli XVIII AnInO (9 IV 2012) została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

31 III 2012: Tylko dla warszawiaków

I znów będzie ekstremalnie.

Tym razem bez wstępniaków, tylko samo „mięso“.

10:00, Warszawa, Fort Augustówka:

Przestało padać. Nawet słońce się przedziera zza chmur. Dostaję mapę do BnO. Szybki rzut oka i decyzja przebiegu zapada. Bieg sprawny, dosyć szybki, bez wpadek.

~10:20, j.w.

Zmachana po biegu zakładam rolki. Czekają mnie cztery pętle wokół kanałku. Nawierzchnia: nielubiana kostka, trochę nierówna. W 2/3 każdej pętli trzeba potwierdzić jeden PK. Jak na moje marne umiejętności rolkarskie nie jest źle. Miło, bo nadal nie pada.

~11:05, j.w.

Ściągam rolki, pobieram mapę na treking i rower. Ustalam gryplan na odcinek pieszy.

~11:15-14:30, szeroko pojęty Mokotów:

Idziemy we trzy z A. i Z. Babski dream team, czy jak tam nas zwał 🙂 Podbijamy dwa punkty niedaleko bazy, potem czeka nas długi przebieg do Metra Racławicka. Przy Chełmskiej zaczyna padać. Tuż przed wejściem do metra też. Pod drodze spotykamy kilka osób z krótkiej trasy. W wagoniku podziemnej kolejki wcinam banana. To już trzeci tego dnia. Na giełdzie komputerowej przy Stadionie Syrenki ludzie się dziwnie na nas patrzą. Punkty na Polu szybko zgarniamy, kolejne też sprawnie. Przy podejściu na Kopiec Powstania znów zaczyna lać (w międzyczasie już pokapywało ze dwa razy). Wieje. W drodze na ostatni pieszy PK zachodzimy do sklepu po parówki. A., jako znawczyni tematu, tłumaczy różnice między parówkami firmy A. a firmy I.  O czym to ludzie na rajdach nie rozmawiają 🙂 Po ok. 3 godzinach marszu wracamy do bazy.

14:30-18:15, znów Mokotów & Ochota:

Decydujemy się na atakowanie punktów przeciwnie do biegu wskazówek zegara. Pokonywaną przed chwilą pieszo trasę tym razem szybko przemierzamy na dwóch (a raczej sześciu) kółkach. Rodzynkowa – zaliczona. Inne północne punkty bezproblemowe, przy parkometrze ludzie znów się dziwnie patrzą. Chodnik wzdłuż Żwirki i Wigury do najrówniejszych nie należy. Pan na Statoilu na Garażowej jest zdziwiony, że chcę paragon. Śmigamy asfaltem po trochę bardziej znanych mi terenach. Przy ruinach budynku na Bokserskiej spotykamy parę napieraczy z naszej trasy. Znów zaczyna padać. Tym razem i grad nas nie oszczędza. Zjazd Idzikowskiego w deszczu – to jest to! Po krótszo-dłuższej chwili docieramy do odbicia na ulicę Trójpolową. Błoto mało zachęcające, ale nie mamy wyboru. Jechać się nie da, koła się przyblokowują. Napotkany kolega z długiej trasy postanowił wziąć byka za rogi, a raczej rower na plecy 🙂 Podbijamy punkt. Mapa trochę nie zgadza się z rzeczywistością, przedzieramy się w chaszczach wzdłuż kanałku. Śnieży i wieje. Został tylko jeszcze jeden malutki ostatni punkcik. Chwila poszukiwania (no przecież było do przewidzenia, że będzie postawiony od strony rzeki…) i już jedziemy wałem do bazy. Pod wiatr. Czasem dobrze mieć okulary. Docieram do bazy, którą w międzyczasie trochę zwiało i z dwóch daszków został się jeden.

~18:15-18:40, Fort Augustówka:

Kajak – ostatni etap. Rzucam rower, nakładam kapok i usiłuję wpakować się do kajaka. Zanim się obejrzę już jestem w wodzie powyżej pasa. Tak jakby mi było zbyt sucho podczas całego dnia. Zadanie: przepłynąć do końca kanałku, podbić punkt i wrócić na start. W ¾ drogi „tam“ utykam w trzcinach, zaplątuje mi się wiosło. Mam wrażenie, że sprawniej by było zostawić w tym miejscu kajak, wskoczyć do wody i resztę dystansu pokonać wpław. W końcu udaje mi się odczepić od trzcin, dobijam do lampionu, potwierdzam, wracam. Jak na moje słabe ramiona nawet przyzwoicie idzie mi to wiosłowanie. Uff, w końcu po raz ostatni podbiłam wdzięczny punkt „B jak Baza“. Finisz.

18:40+, j.w. + autobusy linii 168 i 117:

Zimno, trzęsę się. Pakuję duży plecak, zakładam suche rękawiczki i czapkę. Kiełbaska z grilla smacznie pachnie, ale w tym momencie najchętniej bym wskoczyła pod gorący prysznic. T.P. wręcza mi puchar za II miejsce w kategorii Pań na długiej trasie. To mój drugi puchar w karierze 🙂 Idziemy z A. na przystanek. Oczywiście autobus właśnie uciekł, szczęśliwie w miarę szybko przyjeżdża następny. Przesiadka na Puławskiej. W 117 jakaś starsza pani widząc mój niemiłosiernie ubłocony rower, brudne i mokre ubranie komentuje: „W moich czasach to w sobotę młodzież bawiła się na potańcówkach“.

~20:15, dom:

Siedzę w gorącej kąpieli, jest dobrze.

I myślę, że ja naprawdę lubię te rajdy.

PS. Przy siódmym deszczu i trzecim gradzie przestałam liczyć ilość opadów.

PPS. Rajdowiec przygodowy powinien być przyzwyczajony do dziwnych spojrzeń osób trzecich.

Możliwość komentowania 31 III 2012: Tylko dla warszawiaków została wyłączona

Filed under Ekstremalne

9-12 II 2012: Zimowy Rajd 360

Stoję na zamojskim rynku. Opieram się o barierkę lodowiska i obserwuję ludzi sunących w rytm muzyki. Co chwilę ktoś z nich dziwnie spogląda na bandę wariatów, którym zachciało się przy dwudziestopniowym mrozie jeździć na rowerze. Niektórzy dopytują się szczegółów całej imprezy i nie chcą wierzyć, że przed nami (tymi wariatami) 140 kilometrów trasy. Ziewam. Najchętniej bym się zawinęła w kołdrę i poszła spać.

Wybija 19:00. Rozpoczyna się prolog, czyli krótki etap pieszy po centrum Zamościa. Idziemy (tak, jako jedni z nielicznych, idziemy, a nie biegniemy), nie chcemy się zgrzać przed rowerem. Wszystkie siedem punktów obskakujemy w ok. 40 minut, nie jest źle. Szybkie dodanie warstw na głowę i dłonie, wskakujemy na siodełka i w drogę! Jest dobrze, nawet lepiej niż myślałam, nie zamarzłam po pierwszych dwóch kilometrach. Sprawnie docieramy na PK1 mijając po drodze kilka zespołów już wracających z punktu. Przekładamy mapę. Nie mogę złożyć mapy tak, żeby PK1 i PK2 były na jednej stronie i mieściły się do mapnika rowerowego. To nie wróży nic dobrego. Oznacza tylko, że czeka nas teraz długa droga do kolejnego lampionu. Jedziemy. Robi się coraz zimniej. Okulary coraz częściej przymarzają i widoczność mi się pogarsza. Pić się chce, a jak na złość butelka z wodą została w bazie (a w okolicy żadnego sklepu). Ratują nas Tomek i Ela, których spotykamy na trasie. Problemy techniczne z rowerem niestety wykluczyły ich z dalszego startu. Dają nam bidon z zamarzającą już cieczą. Pijemy. Dobre, bo mokre, nieważne, że lodowate. Jedziemy dalej. Do tej pory udawało się jechać po kawałkach prześwitującego asfaltu, jednak teraz nawierzchnia się pogarsza. Lód, śnieg, ślisko. Co jakiś czas pchamy rowery żeby się ogrzać i nie połamać na tym lodowisku. Po północy docieramy na PK2. Uff. Teraz tylko do przepaku i najgorsza część za nami. Pchamy rowery czerwonym szlakiem w dosyć głębokim śniegu. Ręka mi drętwieje. Ale w stopy przynajmniej ciepło. W końcu docieramy do drogi, którą pokrywa znaczna warstwa śniegolodu. Próbujemy jechać. Tracę kontrolę nad kierownicą, zaliczam trzy wywrotki. Lepiej chyba będzie jednak znów prowadzić rower. W międzyczasie okulary tak przymarzły, że lepiej jechać bez nich i widzieć przednie koło i pół metra przed nim, niż nic. Lampki też zamarzły i dają z siebie niewiele światła. Przed Krasnobrodem decydujemy się znów wsiąść na siodełka i ostrożnie pojechać. Dajemy radę. Zimno. Po pewnym czasie dojeżdżamy do miejsca, skąd do przepaku zostają nam jeszcze dwa kilometry „białą drogą“. Białą na mapie i białą w terenie. Nie widzimy dobrze podłoża, trochę ślisko, znów prowadzenie rowerów. Z naprzeciwka znów nas ktoś wymija (oni już są po trekingu). Do przepaku już blisko. Jednak okazuje się, że na mapie jest on trochę źle zaznaczony, w rzeczywistości jest jakieś 200 metrów dalej niż na mapie. Bezsensownie nadłożone 1,5 km łażenia z rowerem. Wkurzyliśmy się. Już co jak co, ale przepak powinien być dobrze oznaczony. W końcu o 3:40 docieramy do domku letniskowego. Zasiadam pod kocem, ogrzewam się, suszę zamarznięte rzeczy przy kominku. Usiłujemy rozwiązać zagadkę logiczną. Chyba mi zamarzły szare komórki, nie mogę wpaść na rozwiązanie. Jacek na szczęście jest w lepszej formie. Kątem oka widzę zwalniający się fotel przy kominku, chwila, i już go okupuję. Zdejmuję buty, w końcu czuję ciepło w palcach nóg. Przyjemnie. Na treking wychodzimy dopiero po dwóch godzinach odpoczynku. Świta. Długa dojściówka. Trochę za długa jak dla mnie. Ślisko. Zaczynamy od mostku linowego. Moje pierwsze doświadczenie z czymś takim. Robią nam zdjęcia i filmują. Słońce jeszcze nisko. Etap pieszy idzie nam sprawnie. Komentujemy źle postawiony jeden z punktów (na marszach byłby to ewidentny stowarzysz). W drodze powrotnej znów pozujemy do zdjęć i filmu. Pewnie jako jedni z nielicznych nie biegniemy. Zachodzimy do sklepu. Pani kasjerka mówi, że w nocy były 32 stopnie… na minusie. Wracamy na przepak, jak na nas szybko się ogarniamy i znów na siodełka. Droga, którą w nocy pokonywaliśmy pieszo teraz okazała się zupełnie przyzwoicie przejezdna rowerem. W godzinę docieramy na kolejny przepak. Słońce świeci, jest tylko 15-stopniowy mróz. W ekspresowym tempie (jakieś 15 minut) zakładamy buty narciarskie i wyruszamy na kolejny etap. Mamy tylko jedną mapę. Nie ma co mówić: wybitny biegacz narciarski (jeszcze) ze mnie nie jest. Przez pierwsze pół godziny muszę sobie przypomnieć jak się jeździ na dwóch deskach, potem już idzie lepiej. Robi się ciepło. Czapkę zamieniam na buffa, a na dłoniach mam tylko jedną parę rękawiczek. Jacek mówi, że mam go kontrolować (tutaj to on zajmuje się nawigacją), bo przysypia. Etap kończymy po niecałych 3 godzinach, szybciej niż myślała. Przed już tylko nami ostatni rower i dwa punkty do potwierdzenia. Szczególnie paskudny jest PK5, w środku niczego (czyt. brak jakichkolwiek dojazdowych dróg = znów pchanie roweru).  Jedziemy, pchamy, śniegu dużo, czuję się zmęczona. Jest! Przed dnami jeszcze tylko PK6 i szybko do Zamościa. Niemiłosiernie się dłuży. Przy zjeździe z górki łzawię, prawie nic nie widzę. Tuż po podbiciu szóstki zaczynam odczuwać dreszcze. Spinam się, już wiem, że niedaleko i droga dobra. We wszystkie dwadzieścia palców jest mi zimno. Już w granicach Zamościa zsiadamy z rowerów i postanawiamy dojść pod bastion pieszo. Jeszcze tylko PK7 i do bazy (z premedytacją odpuszczamy zadanie specjalne, i tak czas mamy najgorszy, ale chcemy mieć komplet punktów).  Jesteśmy. Jacek szuka punktu na rogu bastionu (tak jak zaznaczone na mapie), ja na górze pilnuję rowerów. Przysiadłam na położonym rowerze. Trzęsie mnie, głowa boli. &%$&!#! (cenzura) Punktu nie ma. BePeK? Jedziemy do na metę (do bazy). Jest przed 22. Wchodząc do szkoły mówimy, że jeszcze nie kończymy, nie oddajemy karty. Dziwią się. Ale przecież została ta siódemka, której nie ma. Jak to nie ma? Dowiadujemy się, że jest, tylko w „trochę“ innym miejscu. Nieważne, że to jakieś 100 metrów dalej. Sprawdzamy na rozpisce i okazuje, że ten punkt jest czynny do 7 rano. Planujemy jeszcze po niego się wybrać. Co jak co, ale niepotwierdzenie punktu oddalonego o 2 km od mety by było karygodne i nie w naszym stylu. Przebieram się, stoję pół godziny pod gorącym prysznicem. W końcu jest mi lepiej, piję herbatę (nie zwracam uwagi, że jest okropnie słodka), otwieram piwo. Nie wchodzi. Nic mi się nie chce, zaczynam odczuwać mięśnie. Jest już po 23, kiedy zakładam kalesony, bluzę, kask i znów wychodzimy na mróz prowadząc rowery (w końcu to etap rowerowy), żeby potwierdzić ten nieszczęsny ostatni punkt. W obie strony schodzi się około godzina.  Cytując klasyka: „to już jest koniec“. Oddajemy kartę. Planuję dopić zostawione piwo zagryzając bigosem. Kicha. Piwo nadal nie wchodzi, a bigos się skończył. Wcinam dwie kromki suchego chleba i idę spać. W niedzielę budzę się półtorej godziny przed budzikiem, po 7 godzinach spania. Czuję się zmulona, nie mogę dobrze zakaszleć, bo bolą mnie mięśnie brzucha (taki stan utrzyma się jeszcze przez cztery kolejne dni). Pakowanie, zakończenie. Mamy dziesiąte miejsce.

 

Było zimno. Nawet bardzo zimno. Może to i dobrze. Jest co wspominać. I ciężko będzie powtórzyć gorsze warunki temperaturowe. Czyli: może być tylko lepiej 🙂

Jeżdżenie na rajdy wciąga.

Możliwość komentowania 9-12 II 2012: Zimowy Rajd 360 została wyłączona

Filed under Ekstremalne

14 I 2012: XXXV RnO ORIENT

Tropiciel bywa na różnych imprezach, ale czasu na pisanie sprawozdań i opisywanie wrażeń już zwykle nie wystarcza.
Tym razem, w ramach relacji zapraszam do obejrzenia FILMU:

/film można otrzymać w lepszej jakości kontaktując się bezpośrednio mailem – adres w zakładce „O mnie”/

I tradycyjnie galeria zdjęć.

Możliwość komentowania 14 I 2012: XXXV RnO ORIENT została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

15 X 2011: XVI Jesień Idzie

Wakacje, czyli InOwy sezon ogórkowy już dawno za nami. Nadeszła złota polska jesień, a wraz z nią szereg imprez. Na weekend „wyborczy“ (tj. 7-9 października) postanowiłam wybrać się do Pszczyny na Tropy Żubra i Drużynowe Mistrzostwa Polski. Jednak na sprawozdanie ze śląskiej imprezy przyjdzie jeszcze Czytelnikom trochę poczekać.
Na centralny październikowy weekend miałam w planach dwie imprezy: XVI Jesień Idzie i II Przejście Smoka. Jako, że przyszło mi być organizatorem (a nawet kierownikiem) tej drugiej, relacja będzie dotyczyć Jesieni.
Po trzygodzinnej jeździe rowerem z Mokotowa docieramy w końcu na start organizowanej przez Jedynkę szesnastej już edycji Jesieni Idzie. Baza usytuowana jest nieopodal Ryni, na leśnym parkingu tuż przy brzegu niewielkiego jeziorka. Rozpoczęcie, odprawa i dobrze by było wyruszyć na trasę. Przyszło nam trochę poczekać, ale w końcu wybiła godzina „0“ i w dłoniach mamy już mapę pierwszego etapu TS. Mapę – to dużo powiedziane. Jedynie dojście do miejsca, gdzie będzie podany dalszy kawałek mapy. Po kilku minutach docieramy pod wskazaną lokalizację i znajdujemy tam na drzewie kartkę z wycinkiem mapy z oznaczonym miejscem gdzie jesteśmy, lokalizacją PK do potwierdzenia i miejsca, gdzie będzie do obejrzenia kolejny fragment mapy. Rasowa pamięciówka. I tak dziesięć razy. Niby do niczego nie powinnam się przyczepić, wszystko się zgadzało (no, może poza skalą i nie do końca precycyjnym zlokalizowaniem kilku PK), żadnej „wpadki“ nie było, rekreacyjny spacer w sobotni poranek. Ale… przebiegi prowadzące wyłącznie przecinkami i szerokimi drogami leśnymi były monotonne i nużące, a potwierdzenie PK w znacznej części nie wymagało nawet schodzenia z ww. ścieżek. Niektórzy mówią, że ja to mam wymagania, ale jednak mogło być trochę trudniej. W końcu w kategorii dla zaawansowanych można pokusić się o wyrzucenie uczestników gdzieś poza główne trakty leśne. Meta i start na drugi etap zlokalizowane były w bazie. Chwila przerwy, herbatka i postanawiamy ruszać znowu w las. Tym razem budowniczy zaserwował nam pełną warstwicówkę wraz z opisem 10 punktów i zaznaczonymi dwoma dodatkowymi, które należało zidentyfikować posiłkując się opisem geodezyjnym dostępnym na starcie. Przy użyciu kalkulatora, kątomierza i linijki należało te dziesięć punktów nanieść na mapę. W tym momencie zespoły wieloosobowe szybciej sobie poradziły, bo w końcu „co dwie głowy, to nie jedna“, a raczej „co dwa kalkulatory i kątomierze…“. Po naniesieniu wszystkiego co trzeba dziarskim krokiem wyruszamy, sprawne przebiegi, w jednym miejscu się trochę nie zgadzało (ale po pierwszym etapie już wiemy, że stowarzyszy budowniczy raczej nie stawiał i „bijemy“ trochę, jak na nasze linijki, za daleko postawiony punkt). Przez długie siedzenie na starcie poświęcone wykreślaniu kątów i odległości, w pewnym momencie stwierdziliśmy, że czasu zaczyna brakować i ostatecznie zaliczyliśmy kilka „chudych“.
Reasumując: Jesień Idzie to bardzo przyjemna impreza, typowo rekreacyjna, w bardzo miłej atmosferze, idealna zarówno dla początkujących, jak i starych (pardon, Panowie) wyjadaczy, którzy nie chcą sobie zaprzątać głowy zbyt dużymi utrudnieniami i wypominać budowniczemu złośliwość. A to, że jakiś lampion stoi przed górką, a powinien za, nie jest wielkim przewinieniem, przymykam na to oko i protestu składać nie będę 😉

W kolejnym odcinku dowiecie się, co „pewni Panowie“ z „pewnej Komisji“ zaproponowali „pewnej Pani“ z innej „pewnej Komisji”, a w międzyczasie tradycyjnie zapraszam do galerii, gdzie są zdjęcia nie tylko z opisywanej imprezy.

Możliwość komentowania 15 X 2011: XVI Jesień Idzie została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

11 VI 2011: 10 x Solo

Do Starej Wsi (tej koło Celestynowa), gdzie miała odbyć się kolejna edycja 10 x SOLO przybywamy 20 minut przed południem. Wystarczająco wcześnie, aby przed zaplanowanym na 12:00 startem zdążyć się zapisać i opłacić wpisowe. Żwawym krokiem idziemy do bazy (zlokalizowanej w szkole podstawowej), a tam poza kilkoma zabłąkanymi InOwcami ani żywej duszy. Organizator jeszcze się nie zjawił. W oczekiwaniu zwiedzamy teren szkoły, w tym podziwiamy dąb (a raczej dąbek) nr 46 posadzony na przedszkolnym trawniku w 2010 r. z okazji 100-lecia Harcerstwa Polskiego. Powoli przybywają kolejni uczestnicy, ale organizatorów jak nie było – tak nie ma. Już zastanawiamy się czy nie pomyliliśmy Starych Wsi (według jednej z uczestniczek w Polsce są 64 Stare Wsie). W końcu, kiedy mój zegarek wskazuje 12:11 zjawia się Wojtek D., czyli Organizator. Trochę zasapany, mówi, że najpierw wystartuje kategorię TP, a potem dopiero TS. Trudno, poczekam. Poza tym wspomina, że musiał zmieniać połowę (!) trasy, bo zaplanowany wariant okazał się nieprzebieżny. W końcu, z czasem startu 12:45 wyruszam na etap. No, nie tak od razu, najpierw trzeba nanieść kilka poprawek i informacji na mapę. Koncepcja budowniczego opierała się na przestawieniu LOPki w skali 1:15000 o długości ok. 4 km, na której trzeba było odnaleźć 5 PK. Ponadto na LOPkę były zaczepione wycinki kołowe pełnej mapy w skali 1:9000, obrócone i zlustrowane (też 5 PK). Punkty zaczepienia były nieznane, jedyną wskazówką było oznaczenie na wycinkach miejsc przecięcia z LOPką. Budowniczy zaserwował jeszcze jedenasty punkt do potwierdzenia, na górce w pobliżu bazy, na pełnej piętnastce przykryty logiem PTTK. Wydawałoby się, że prosta sprawa taka mapa, idzie się po LOPce, patrzy się na okoliczne górki (wszyskie punkty z wycinków były na górkach) i próbuje się dopasować do wycinków. Jednak precyzja mapy w skali 1:15000 jest dosyć ograniczona (szczególnie jak na mapie ma się narysowaną jedynie krzywą kreskę, bez żadnego odniesieniaw do terenu), co w połączeniu z „powykręcaniem“ początkowej części LOPki spowodowało pewne problemy nawigacyjne. Po ponad godzinie łażenia po lesie, i łapania się każdego rowu i ścieżki (bo przecież tędy może właśnie przebiegać LOPka) wychodzimy na większy leśny trakt, gdzie spotykamy troje trochę zagubionych uczestników. Na karcie to tej pory potwierdzone jedynie 2 PK (z 11). Na szczęście od tego momentu jakoś się namierzamy i na karcie liczba potwierdzonych punktów gwałtownie wzrasta. W drodze powrotnej do bazy jeszcze wracam biegiem na sam początek LOPki (na szczęście jest „prawie“ po drodze) potwierdzić barkujący punkt z wycinka i z 23 minutami spóźnienia wpadam na metę. W tym całym biegu zapomniałam wpisać na karcie rozwiązanie zadania (wyznaczenie azymutu), które „w locie“ zrobiłam poprawnie. Mówi się trudno. Ostateczne rozliczenie: jedna stowarzyszona LOPka, brak zadania i 23 pkt. za czas. Nie jest źle, szczególnie, że po 1,5h na trasie marnie widziałam dalsze powodzenie etapu.
Nie zmienia to jednak mojego zdania, że tak długa LOPka na mapie 1:15000 (i umieszczenie na niej jedynie 5 PK), to nie jest to, co lubię najbardziej. Dodając do tego wyczuwalne nie do końca sprawdzenie terenu przez Budowniczego, przygotowywanie etapu „na ostatnią chwilę“ (z czego też pewnie wynikało spóźnienie Budowniczego i Organizatora w jednej osobie na start) skutkuje, że imprezie wystawiam tróję z plusem (ten plus dodałam przede wszystkim za rewelacyjną ozdobną pieczątkę Brata Stemplariusa z pudełka po cukierkach – niewtajemniczonym proponuję ścignąć Wojtka D., myślę, że chętnie wyjaśni całą historię pieczątki). Szkoda, bo przy odrobinie więcej poświęconego czasu mogło być o wiele lepiej.

Przy okazji zachęcam do zajrzenia do galerii, gdzie na bieżąco aktualizowane są zdjęcia z imprez.

Możliwość komentowania 11 VI 2011: 10 x Solo została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

14 V 2011: DyMnO

Błoto, komary, piach, woda, komary, meszki, bagno, piach, komary i może jeszcze trochę błota, meszków i komarów… czyli debiut w rajdach przygodowych już za mną. I to nie w byle jakim rajdzie, jakim jest Długodystansowy Rajd na Orientację – DyMnO.
Przedmięsie:
Do Sadownego przybywamy po 19 w piątek. Sekretariat jeszcze nie rozstawiony, ludzie powoli zaczynają się zjeżdżać. Nawiedzamy lokalny sklep, zwiedzamy Muzeum Ziemi Sadowieńskiej znajdujące się w budynku tuż obok bazy. Niektóre eksponaty urzekające, chociaż bajzel jest w nich spory – tu Gierek, tam trąba, gdzie indziej archiwalne książki do uprawy roślin.
O 22:30 odprawa – organizatorzy trochę nas przestraszyli („etap pieszy jest taki, żeby można było go rozstawić z roweru, a rowerowy rozstawia się pieszo”) i poszczuli komarami. Po północy w końcu kładziemy się spać.
Mięso:
Pobudka o nieprzyzwoitej godzinie, o 5:30 w sobotę normalni ludzie jeszcze śpią (lub jeszcze nie śpią). Przekręcam się na drugi bok, może uda mi się złapać jeszcze chociaż kilka minut snu. Wiem, że czeka mnie długi i intensywny dzień. Szybkie ubranie się, śniadanie, hop na rower i jedziemy pod kościół w Sadownem, gdzie organizatorzy ustalili miejsce startu trasy ekstremalnej (podobnie jak większości pozostałych tras). Zgodnie z planem o 6:50 dostajemy mapy – trzy płachty formatu A3. Ciekawe jak mi się to zmieści do mapnika – myślę. Jednak nie jest to mój największy problem w tym momencie – najpierw trzeba ustalić gryplan na kolejne godziny. Etap rowerowy jest scorelaufem na mapie sprzed 30 lat, na którym jednym z punktów jest etap kajakowy. Decydujemy z Jackiem, że rozpoczniemy od odcinka specjalnego, czyli LOPki z trzema punktami. Niby nic takiego, gdyby nie to, że budowniczy (znany powszechnie ze swojej złośliwości 🙂 ) poprowadził ją po piaskarni i nastawiał cały szwadron stowarzyszy. Szybko podbijamy punkty, które wydają się poprawne i szybkim asfaltowym przelotem podążamy na południe, do PK3. Lokalizacyjnie bezproblemowo. Na PK4 trochę błądzimy, w końcu okazało się, że zanim weszliśmy w las pieszo, zostawiając rowery na ścieżce, znajdowaliśmy się ok. 25 m od lampionu. Ścieżynkami i przecinkami udajemy się w stronę PK5. Kombinujemy, szukamy, nie do końca znamy swoje położenie, planujemy namierzać się od wsi, jednak w końcu decydujemy, że odpuszczamy ten punkt i jedziemy na kolejny (jak się później okazało był on jednym z najtrudniejszych punktów, wraz z osławionym już PK9, na który przyszło nam namierzać się w nocy na etapie pieszym). Po drodze trochę piasków i pól, jednak tym razem namierzenie na punkt pod moskiem było proste. Kojeno po rozrytych ścieżkach i jeszcze większej piaskownicy zaliczamy punkt przy ambonie i przez wieś namierzamy się na PK7 opisany jako „południowa strona brodu na rzece Ugoszcz”. Skoro południowa to jedziemy od południa. Nie wiedziałam, że podmokłe łąki tak wygodnie się przemierza na rowerze. Jest, widać punkt! Na samym brzegu rzeczki. Podbity. Wszystko ładnie, pięknie, ale jakoś trzeba przedostać się na drugą stronę rzeki. Małe zawahanie i już po chwili brodzimy do ud w wodzie i mule, czule podrzymując rowery pod pachą. Jak dla mnie to było pierwsze takie doświadczenie. Zaczynają się komary, jeszcze mało przeszkadzające. Zgarniamy pozostałe punkty na południe od linii koleowej, po drodze dając się wyprzedzić jakiemuś biegaczowi z trasy pieszej (dla przypomnienia: my jesteśmy na rowerach 🙂 ) i napieramy na PK 23-25. Na mapie wyglądają cudnie – blisko siebie, szybko pójdzie – myślimy. O, jakże się myliliśmy! Po drodze rzeka, bagna, podmokłe przecinki, rezerwat, a wszystko to okraszone krwiożerczymi komarami, które można liczyć tysiącami. Kolejne taplanie się w wodzie, błocie czy bagnie już nie jest dla mnie nowością, chyba już się przyzwyczaiłam. Po małych zawirowaniach nawigacyjnych zganiamy wszystkie trzy punkty w tym obszarze i przez Sadowne, już asfaltem jedziemy na etap kajakowy. Dochodzi 16. Za nami 9 godzin jazdy i nie wiadomo dokładnie ile kilometrów (licznik postanowił zastrajkować i nie wiadomo w którym momencie stanął na odległości 60,48 km). Asfaltówka do Wilczogębów (Wilczogęb?), gdzie był start na etap kajakowy ciągnęła się w nieskończoność – zmęczenie i jechanie pod wiatr dawały znać o sobie. W końcu dotarliśmy. Szybki przepak i za chwilę siedzimy wygodnie w kajaku. Po szybkiej dyskusji nad mapą (ortofotomapa, skala 1:8500) decydujemy, że najprawdopodobniej odpuścimy trzy najbardziej oddalone punkty. Na długie ciąganie kajaka po polach, a tym bardziej na płynięcie Bugiem pod prąd mamy za mało czasu. Namierzamy się właściwie bezproblemowo, jedynie na PK L niepotrzebnie wychodzimy na ląd i przeszukujemy teren, podczac gdy punkt był postawiony na zatopionym drzewku kilkadziesiąt metrów dalej. Potem już sprawnie kończymy etap. Znienawidzoną kilka godzin wcześniej asfaltówką tym razem jedzie się wyśmienicie i o 19:30 docieramy do bazy. Bilans po dwóch etapach: po trzy BPKi – nie jest źle.
Zgarniamy mapy na etap pieszy, przebierając się ustalamy trasę i w drogę! Najpierw wchodzimy na pierwszą mapę do BnO w paskudnej do przeliczania skali 1:13333. Już na początku decydujemy, że odpuścimy PK D – zaznaczony w środku bagna. Zresztą – wyjdzie w praniu. Idzie się bardzo dobrze. W pewnej mierze to zapewne zasługa aktualnej mapy (jaka nowość po mapach rowerowych, w końcu coś się zgadza na mapie!). BnO 1 kończymy bez dwóch punktów. W drodze na klasyka, zaliczamy PK R i W z drugiej mapy do BnO (obie mamy minimalnie się zazębiają). Mamy zamiar szybko zgarnąć jeden PK z klasyka (tym razem na starej mapie topo, 1:25000) i wrócić na BnO 2 i odcinek specjalny (w tym samym terenie, co OS z etapu rowerowego). Decydujemy się na przeklęty PK 9 (to, że przeklęty okazało się oczywiście później), błądzimy, trochę brodzimy, okoliczne psy szczekają (w końcu gospodarz chyba się wkurzył i wypuścił jednego białego brytana na ścieżkę – dobrze, że w zasięgu ręki miałam kijek trekingowy do odgonienia zwierza). Z małymi perypetiami w końcu na karcie mamy podbity PK 8, jednak na zegarku już 00:10 – mamy niecałą godzinę na powrót do bazy, czasu na zgarnięcie pozostałych punktów z BnO 2 już nie wystarczy. Ostatecznie na metę wpadamy 41 minut po północy. Wyrobiliśmy się w czasie. Uff. (jednak potem organizatorzy postanowili przesunąć godzinę zamknięcia mety o jakieś pół godziny, jakbyśmy wiedzieli to byśmy poszli jeszcze zgarnąć jakieś PK z BnO 2). Jesteśmy trochę niezadowoleni, ten klasyk nas spowolnił. A, jak okazało się na mecie, wcale nie trzeba było na niego iść, mogliśmy szwędać się jedynie na mapach do BnO (a informacja otrzymana tuż przed startem na etap pieszy wskazywała, że należy potwierdzić przynajmniej po jedym PK z każdej części etapu pieszego, żeby mieć zaliczony etap).
Na mecie wymiana wrażeń, smaczny żurek z kiełbaską, drożdżówka,a wszystko to popite piwem (nieważne, że ciepłym) i na przybycie snu nie trzeba było długo czekać.
Pomięsie:
Chęć szybkiego powrotu do domu spowodowała, że sen był krótki, o 7:20 złapałam PKSa do Warszawy. I telepiąc się po mazowieckich drogach w ten niedzielny poranek pomyślałam sobie, że podobało mi się, wciągnęłam się (wszakże chodzenie po bagnach wciąga…). Czekam na więcej.
PS. I jeszcze jedno: gratulacje za zapewnienie świetnej pogody. Piątek był kapryśny: raz słońce, raz deszcz, niedziela: deszczowo-szarobura, a pomiędzy nimi ciepła i słoneczna sobota. Organizatorzy innych imprez powinni brać przykład!

Możliwość komentowania 14 V 2011: DyMnO została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

25 IV 2011: AnInO

Dawno nie pisałam, relacje z kilku tegorocznych imprez leżą odłogiem (w tym pucharowych). Zaległości nadrobię.
Póki co, na świeżo kilka odczuć po dzisiejszym AnInO.
Epilog:
AnInO jest imprezą wyjątkową przynajmniej z jednego powodu: zawsze odbywa się w poniedziałek. Zawsze w Lany Poniedziałek. Wtedy to zmęczeni siedzeniem przy wielkanocnych stołach InOwcy i Sympatycy mają już dość (przynajmniej na chwilę) rodzinnych konwersacyj i jadła w nadmiarze, wylegają do lasu z mapą. Na Mazowszu już od wielu lat organizacją imprezy zajmował się Andrzej Kę., jednak w tym roku, z przyczyn niezależnych, pałeczkę dowódcy imprezy przejął Andrzej Kr.
Przed startem tradycyjne podzielenie się jajeczkiem.
Treść, czyli poszli w las:
Start masowy, rzadko spotykany na imprezach. Mapa TS: Czarno-biała, skala 1:10000. Właściwie dwie nałożone na siebie mapy: jedna jedynie z drożnią, druga obrócona o 180 stopni warstwicówka. Punkt wspólny to startometa. Niektóre punkty mogły znajdować się jedynie na „jednej” mapie, niektóre na dwóch, należało potwierdzić 18 z 23 PK. Zadanie brzmi prosto, a wcale takie nie było, mam wrażenie, że w dużej mierze z powodu słabej jakości mapy (ta przerywana linia to poziomica czy droga?).
Jednak spacer był miły, pogoda iście wiosenna i trudności nawigacyjno-mapowe nie były w stanie popsuć tego miłego przedpołudnia (i częściowo też popołudnia).
Prolog:
Wracając do domu w autobusie przypomniałam sobie jeden z napotkanych (przypadkowo) lampionów w lesie. I, zerkając jeszcze raz na mapę, stwierdziłam, że musiał to być szukany przeze przez dobre 15 min jeden z PK. Niestety nie podbiłam go.

Kilka zdjęć w galerii.

Możliwość komentowania 25 IV 2011: AnInO została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację