Prolog
Była piękna początkowomarcowa niedziela… Po treningu BnO w Wiązownie przypadkowo zgadałyśmy się z Z., że obie rozpatrujemy wypad na Wertepy, ale nie mamy z kim startować. Minął prawie miesiąc, w międzyczasie zapadła decyzja o wspólnym starcie. I zapisałyśmy się. Oczywiście w kategorii PROFI, czyli długiej dla dwójek (przecież nie będziemy jechać przez pół kraju, żeby wybrać się na krótką trasę…)
PKP, czyli Pieszo K***a Prędzej?
Podróżowanie po Polsce nie należy do banalnych… Szczególnie, kiedy ma się fanaberię zabrać ze sobą rower i duży plecak.
Podróż InterRegio do Poznania spędzamy przede wszystkim siedząc wygodnie na plecakach na pociągowym korytarzu, dzielnie pilnując rowerów i przysłuchując się m.in. opowieści o zdobywaniu Łysicy na rowerze przez jednego ze współpasażerów. W stolicy Wielkopolski sprawna przesiadka do osobowego do Zbąszynia, rowery złańcuchowane, miejsce na korytarzu zajęte. Przecież to tylko godzina drogi – damy radę – myślimy. Stacja Palędzie (pierwsza stacja za Poznaniem) – pociąg staje. Mija 5, 10, 15 minut… Awaria. Po godzinie rozprężenia w końcu ruszamy. Z opóźnieniem docieramy do Zbąszynia (szczęśliwie mamy jeszcze dużo czasu do startu, jest dopiero kilka minut po 18).

I oby peron był po lewej stronie… (fot. B.Sz.)
Bazowo
Rejestracja, odbiór numerów startowych, zakupy, kolacja, przygotowanie przepaków, herbatka, odpoczynek, odprawa, czyli nic wyjątkowego się nie dzieje. Cisza przed burzą?
Trzy, dwa, jeden… Start!
Start zaplanowany został w centrum miasta, nieopodal kościoła. Jest sesja fotograficzna, straż pożarna, na kilka minut przed północą dostajemy mapy. Początkowe warianty jakoś nie porywają…
Tuż za miastem wjeżdżamy we mgłę. Mleko, i to tłuste. Pomimo całkiem przyzwoitego oświetlenia i tak widzimy jedynie kawałek ścieżki przed kołami. Pierwsze dwa punkty łapiemy bez problemów, nawet podłoże nie jest złe. Na kolejny punkt dobijamy jakimś wariantem, który tylko częściowo jest na mapie. W odległości ok. 200 m od punktu zsiadamy z rowerów i gramolimy się na szczyt góry. Chwila czesania i jest! Można jechać dalej. Czwórka wchodzi gładko. Przy piątce Z. wcina parówkę, a ja moczę nogę w bagnie tuż przy samym lampionie. Przelot na szóstkę realizujemy wariantem autorskim, trudno dokładnie określić jakim. Ważne, że ostatecznie skutecznym i w końcu odnajdujemy ambonę z lampionem. Inwencja twórcza tak nas poniosła, że w drodze na siódemkę odwiedzamy tereny bardziej podmokłe i ogrodzone pole (potem budowniczy się dziwi gdzie my znalazłyśmy bagno – jak widać – dla chcącego nic trudnego). Zaczyna świtać, można wyłączyć lampki, mgła powoli się podnosi. Siódemka znajduje się w bardzo klimatycznym miejscu na dawnym moście kolejowym (jest to pierwszy z czterech PK w takim miejscu na całym rajdzie). Prze dnami tylko przelot do strefy zmian i można zacząć treking.
Nie ma co się ociągać, szybka zmiana butów, wałówka w łapę i idziemy. Na pierwszy punkt przelot jest dosyć długi, więc w spokoju można zjeść kabanosy, ser żółty i dopchnąć suchym chlebem. Pycha! Taki zestaw dobrze się sprawdza na rajdach (jednak w wyższych temperaturach bym zrezygnowała z sera). Cały treking poprowadzony jest w świetnym terenie jezierno-górzystym. Po drodze pokonujemy po zwalonych drzewach kilka kanałków. I trochę przysypiamy. Punkty wchodzą dosyć sprawnie, na kilka wynawigowujemy się z kilkumetrową precyzją. Ostatecznie odpuszczamy dwa najdalsze punkty, bo chcemy zdążyć przed południem, na które to zostało zarządzone zamknięcie przepaku. A w międzyczasie zrobiła się śliczna pogoda, wyszło słońce, po nocnej mgle pozostało tylko wspomnienie.

Poranna aura na trekingu. Na pierwszym planie jedno ze zwalonych drzew, po którym przechodziłyśmy (fot. B.Sz.)
Drugi etap rowerowy jest dłuższy, więc staramy nie ociągać się na przepaku. Pierwsze dwa punkty szybko wchodzą. Na następny, najdalszy, o dziwo, udało się wybrać szybki wariant po dobrych twardych drogach i nawet po asfalcie! (gwoli wyjaśnienia: twarda i niezapiaszczona droga to dobro rzadkie, o asfalcie nawet nie wspominając). Przelot z 21 na 22 nas wykańcza. Każda droga, którą wybieramy jest jedną wielką piaskownicą, prędkość spada (a większość z nich to znakowane szlaki rowerowe!). W końcu łapiemy dwa ostatnie punkty i jedziemy na przepak przed kajakami, a po drodze jeszcze czeka nas… przeprawa pontonowa.
Ponton i dwie dętki rolnicze to nasz (i naszych rowerów) środek transportu na drugi brzeg jeziora. Pakujemy rowery na dętki, przypinamy ekspanderami, wsiadamy i usiłujemy płynąć. Coś haczy. Patrzymy – rowerów nie ma. To znaczy są, ale pod dętkami. Tylko nam znanym sposobem udało się odwrócić dętki o 180 stopni wraz z przypiętymi do nich rowerami. Szczęśliwie było to kilka metrów od brzegu. Wskakuję do wody, usiłuję odwrócić dętkowo-rowerowy pakunek. Jednak bez odpięcia rowerów i ponownego ich załadowania się nie da. Drugie podejście do przeprawy zakańczamy sukcesem. Jakby rowery potrafiły mówić to pewnie by były zadowolone – w końcu wrócą z rajdu bardziej czyste niż przyjechały…
Punktualnie o 18 wsiadamy do kajaka, decydujemy się na zebranie jedynie dwóch najbliższych punktów, w końcu potem jeszcze nas czeka rolkowanie. Początkowo synchronizacja pozostawia sporo do życzenia, ale z każdym ruchem wiosła idzie nam coraz lepiej. Słońce zniżające się nad horyzontem miło przygrzewa. Po skończonym kajaku czas na jedzenie (znów zestaw kabanosowo-serowo-chlebowy) i zmianę mokrych ciuchów. Komfort wzrasta. Jeszcze tylko zorganizowanie mapy na dalszą część rajdu (nasze mapy zostały zwodowane w mapnikach rowerowych i nie bardzo nadają się do użytku) i możemy ruszać.
Etap rolkowy zaczynamy po 19, mamy pięć godzin na dotarcie do mety. Podłoże początkowej części etapu uniemożliwia rolkowanie. Gdy tak idziemy z ośmioma (łączne szesnastoma) kółkami pod pachą zatrzymuje się przy nas samochód z niemiecką rejestracją. Z wnętrza pasażer pyta czy nie wiemy gdzie jest zjazd na autostradę w stronę Świecka, na co Z., zerkając na kompas, odpowiada: „Mhmm, nieee… ale zachód jest tam!“ (tu wskazanie palcem kierunku) Mina pasażera (i moja też) – bezcenna!
Zakładamy rolki. Początkowo poruszamy się trochę nieporadnie, ale w końcu się rozpędzamy. Na pół kilometra przed PK trzeba zmienić środek transportu na buty (w końcu to etap PIESZO-rolkowy), idziemy, podbijamy, po drodze w lesie mijają nas motocykliści i quadowiec na francuskich numerach (co wywołuje rozmowę o francuskich rejestracjach). Drugi rolkowy punkt bierzemy pieszo, tuż za nim ponownie okółkowujemy się i włączamy światło. Dobrze się jedzie. Kolejne dwa punkty (na nieczynnych mostach kolejowych) szybko mijają, jednak dojazd na następny, najbardziej oddalony, zaczyna się dłużyć. Trochę go przestrzelamy, jednak szczęśliwie szybko się orientujemy. Uff, został jeszcze tylko jeden jedyny ostatni punkcik. Nogi mi się plączą, oczy zamykają (może czas zacząć ćwiczyć spanie na rolkach?), Z. zalicza kilka wywrotek. W końcu – ostatni punkt podbity, teraz tylko dotrzeć do bazy… Zerknięcie na zegarek – do północy został kwadrans. Szybka decyzja – próbujemy zmieścić się w limicie. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy tak szybko nie jechałam na rolkach. Dobrze, że jest noc i ruch na ulicy niewielki. Na metę wpadam w momencie kiedy na moim zegarku wybija północ. Udało się! Z trasą walczyłyśmy dokładnie 24 godziny.
Na mecie nie wiem co ze sobą zrobić. Siedzę, jem, piję, jakoś tak dziwnie nie musieć się ścigać. W końcu można iść spać…
Powrót na wschód
Nuda. Podsypiamy w pociągu. W TLK Poznań-Warszawa nasze rowery mają nawet miejsce wiszące (a my leżące). Mży. Wyjazd uznaję za zakończony, a rajd – udany.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.