14 V 2011: DyMnO

Błoto, komary, piach, woda, komary, meszki, bagno, piach, komary i może jeszcze trochę błota, meszków i komarów… czyli debiut w rajdach przygodowych już za mną. I to nie w byle jakim rajdzie, jakim jest Długodystansowy Rajd na Orientację – DyMnO.
Przedmięsie:
Do Sadownego przybywamy po 19 w piątek. Sekretariat jeszcze nie rozstawiony, ludzie powoli zaczynają się zjeżdżać. Nawiedzamy lokalny sklep, zwiedzamy Muzeum Ziemi Sadowieńskiej znajdujące się w budynku tuż obok bazy. Niektóre eksponaty urzekające, chociaż bajzel jest w nich spory – tu Gierek, tam trąba, gdzie indziej archiwalne książki do uprawy roślin.
O 22:30 odprawa – organizatorzy trochę nas przestraszyli („etap pieszy jest taki, żeby można było go rozstawić z roweru, a rowerowy rozstawia się pieszo”) i poszczuli komarami. Po północy w końcu kładziemy się spać.
Mięso:
Pobudka o nieprzyzwoitej godzinie, o 5:30 w sobotę normalni ludzie jeszcze śpią (lub jeszcze nie śpią). Przekręcam się na drugi bok, może uda mi się złapać jeszcze chociaż kilka minut snu. Wiem, że czeka mnie długi i intensywny dzień. Szybkie ubranie się, śniadanie, hop na rower i jedziemy pod kościół w Sadownem, gdzie organizatorzy ustalili miejsce startu trasy ekstremalnej (podobnie jak większości pozostałych tras). Zgodnie z planem o 6:50 dostajemy mapy – trzy płachty formatu A3. Ciekawe jak mi się to zmieści do mapnika – myślę. Jednak nie jest to mój największy problem w tym momencie – najpierw trzeba ustalić gryplan na kolejne godziny. Etap rowerowy jest scorelaufem na mapie sprzed 30 lat, na którym jednym z punktów jest etap kajakowy. Decydujemy z Jackiem, że rozpoczniemy od odcinka specjalnego, czyli LOPki z trzema punktami. Niby nic takiego, gdyby nie to, że budowniczy (znany powszechnie ze swojej złośliwości 🙂 ) poprowadził ją po piaskarni i nastawiał cały szwadron stowarzyszy. Szybko podbijamy punkty, które wydają się poprawne i szybkim asfaltowym przelotem podążamy na południe, do PK3. Lokalizacyjnie bezproblemowo. Na PK4 trochę błądzimy, w końcu okazało się, że zanim weszliśmy w las pieszo, zostawiając rowery na ścieżce, znajdowaliśmy się ok. 25 m od lampionu. Ścieżynkami i przecinkami udajemy się w stronę PK5. Kombinujemy, szukamy, nie do końca znamy swoje położenie, planujemy namierzać się od wsi, jednak w końcu decydujemy, że odpuszczamy ten punkt i jedziemy na kolejny (jak się później okazało był on jednym z najtrudniejszych punktów, wraz z osławionym już PK9, na który przyszło nam namierzać się w nocy na etapie pieszym). Po drodze trochę piasków i pól, jednak tym razem namierzenie na punkt pod moskiem było proste. Kojeno po rozrytych ścieżkach i jeszcze większej piaskownicy zaliczamy punkt przy ambonie i przez wieś namierzamy się na PK7 opisany jako „południowa strona brodu na rzece Ugoszcz”. Skoro południowa to jedziemy od południa. Nie wiedziałam, że podmokłe łąki tak wygodnie się przemierza na rowerze. Jest, widać punkt! Na samym brzegu rzeczki. Podbity. Wszystko ładnie, pięknie, ale jakoś trzeba przedostać się na drugą stronę rzeki. Małe zawahanie i już po chwili brodzimy do ud w wodzie i mule, czule podrzymując rowery pod pachą. Jak dla mnie to było pierwsze takie doświadczenie. Zaczynają się komary, jeszcze mało przeszkadzające. Zgarniamy pozostałe punkty na południe od linii koleowej, po drodze dając się wyprzedzić jakiemuś biegaczowi z trasy pieszej (dla przypomnienia: my jesteśmy na rowerach 🙂 ) i napieramy na PK 23-25. Na mapie wyglądają cudnie – blisko siebie, szybko pójdzie – myślimy. O, jakże się myliliśmy! Po drodze rzeka, bagna, podmokłe przecinki, rezerwat, a wszystko to okraszone krwiożerczymi komarami, które można liczyć tysiącami. Kolejne taplanie się w wodzie, błocie czy bagnie już nie jest dla mnie nowością, chyba już się przyzwyczaiłam. Po małych zawirowaniach nawigacyjnych zganiamy wszystkie trzy punkty w tym obszarze i przez Sadowne, już asfaltem jedziemy na etap kajakowy. Dochodzi 16. Za nami 9 godzin jazdy i nie wiadomo dokładnie ile kilometrów (licznik postanowił zastrajkować i nie wiadomo w którym momencie stanął na odległości 60,48 km). Asfaltówka do Wilczogębów (Wilczogęb?), gdzie był start na etap kajakowy ciągnęła się w nieskończoność – zmęczenie i jechanie pod wiatr dawały znać o sobie. W końcu dotarliśmy. Szybki przepak i za chwilę siedzimy wygodnie w kajaku. Po szybkiej dyskusji nad mapą (ortofotomapa, skala 1:8500) decydujemy, że najprawdopodobniej odpuścimy trzy najbardziej oddalone punkty. Na długie ciąganie kajaka po polach, a tym bardziej na płynięcie Bugiem pod prąd mamy za mało czasu. Namierzamy się właściwie bezproblemowo, jedynie na PK L niepotrzebnie wychodzimy na ląd i przeszukujemy teren, podczac gdy punkt był postawiony na zatopionym drzewku kilkadziesiąt metrów dalej. Potem już sprawnie kończymy etap. Znienawidzoną kilka godzin wcześniej asfaltówką tym razem jedzie się wyśmienicie i o 19:30 docieramy do bazy. Bilans po dwóch etapach: po trzy BPKi – nie jest źle.
Zgarniamy mapy na etap pieszy, przebierając się ustalamy trasę i w drogę! Najpierw wchodzimy na pierwszą mapę do BnO w paskudnej do przeliczania skali 1:13333. Już na początku decydujemy, że odpuścimy PK D – zaznaczony w środku bagna. Zresztą – wyjdzie w praniu. Idzie się bardzo dobrze. W pewnej mierze to zapewne zasługa aktualnej mapy (jaka nowość po mapach rowerowych, w końcu coś się zgadza na mapie!). BnO 1 kończymy bez dwóch punktów. W drodze na klasyka, zaliczamy PK R i W z drugiej mapy do BnO (obie mamy minimalnie się zazębiają). Mamy zamiar szybko zgarnąć jeden PK z klasyka (tym razem na starej mapie topo, 1:25000) i wrócić na BnO 2 i odcinek specjalny (w tym samym terenie, co OS z etapu rowerowego). Decydujemy się na przeklęty PK 9 (to, że przeklęty okazało się oczywiście później), błądzimy, trochę brodzimy, okoliczne psy szczekają (w końcu gospodarz chyba się wkurzył i wypuścił jednego białego brytana na ścieżkę – dobrze, że w zasięgu ręki miałam kijek trekingowy do odgonienia zwierza). Z małymi perypetiami w końcu na karcie mamy podbity PK 8, jednak na zegarku już 00:10 – mamy niecałą godzinę na powrót do bazy, czasu na zgarnięcie pozostałych punktów z BnO 2 już nie wystarczy. Ostatecznie na metę wpadamy 41 minut po północy. Wyrobiliśmy się w czasie. Uff. (jednak potem organizatorzy postanowili przesunąć godzinę zamknięcia mety o jakieś pół godziny, jakbyśmy wiedzieli to byśmy poszli jeszcze zgarnąć jakieś PK z BnO 2). Jesteśmy trochę niezadowoleni, ten klasyk nas spowolnił. A, jak okazało się na mecie, wcale nie trzeba było na niego iść, mogliśmy szwędać się jedynie na mapach do BnO (a informacja otrzymana tuż przed startem na etap pieszy wskazywała, że należy potwierdzić przynajmniej po jedym PK z każdej części etapu pieszego, żeby mieć zaliczony etap).
Na mecie wymiana wrażeń, smaczny żurek z kiełbaską, drożdżówka,a wszystko to popite piwem (nieważne, że ciepłym) i na przybycie snu nie trzeba było długo czekać.
Pomięsie:
Chęć szybkiego powrotu do domu spowodowała, że sen był krótki, o 7:20 złapałam PKSa do Warszawy. I telepiąc się po mazowieckich drogach w ten niedzielny poranek pomyślałam sobie, że podobało mi się, wciągnęłam się (wszakże chodzenie po bagnach wciąga…). Czekam na więcej.
PS. I jeszcze jedno: gratulacje za zapewnienie świetnej pogody. Piątek był kapryśny: raz słońce, raz deszcz, niedziela: deszczowo-szarobura, a pomiędzy nimi ciepła i słoneczna sobota. Organizatorzy innych imprez powinni brać przykład!

Możliwość komentowania 14 V 2011: DyMnO została wyłączona

Filed under Imprezy na Orientację

Możliwość komentowania jest wyłączona.